Jak pewnego razu prawie wziąłem udział w interwencji
Alaksandar Kłaskouski
Pewnego sierpniowego dnia 29 lat temu nagle poczułem się w skórze (a dokładniej w „butach z kirzy”) niemalże okupanta. Plotkowano, że nasza zmobilizowana nagle dywizja rusza na Polskę.
Czy było to prawdą? To wojskowa tajemnica. Najprawdopodobniej ćwiczyliśmy tylko „na wszelki wypadek” (ponieważ strajki dopiero zaczynały wybuchać w sąsiednim kraju). Ale słowa o „międzynarodowej pomocy” traktowano poważnie. O protestach w Polsce wówczas dużo mówiły „wrogie głosy”. Mieliśmy ukrytą w koszarach krótkofalówkę typu „Selena” i właśnie z niej usłyszeliśmy o Wałęsie i innych liderach opozycji.
Przygoda skończyła się, kiedy niedaleko polskiej granicy pędzącą w obłokach spalin kolumnę nagle zawrócono. Resztę manewrów spędziliśmy całkiem wygodnie. Przeważnie popijając tanie wino „Smak moreli” w krzakach niedaleko strzelnicy i podśpiewując dla zabawy, że „Armia Czerwona jest najsilniejsza”.
Później przeczytałem, że plany interwencji w latach 1980—81 naprawdę istniały. Rolę generała Jaruzelskiego oceniano różnie. Jedni twierdzą, że to właśnie on zaapelował do Kremla o wprowadzenie wojsk, ale dziady z Biura Politycznego sparzyły się już na Afganistanie i bały zachodnich sankcji. Natomiast ceny ropy wówczas spadały. Inni zaś sądzą, że to właśnie Jaruzelski, wprowadzając stan wojenny, uratował kraj przed scenariuszem znanym z Węgier z roku 1956 czy Czechosławcji z roku 1968.
Tak czy owak, jestem wdzięczny losowi za to, że mnie to wszystko ominęło. Kiedyś wujek Konstanty, były czołgista, opowiadał jak rzucono ich w 1956 roku na Budapeszt. I mimo że on osobiście nikogo nie zabił i nie miażdżył gąsienicami, to ciężkie wspomnienie tego, jak patrzyli na radzieckich żołnierzy Węgrzy, pozostało w nim na całe życie.
Od tamtych manewrów z 1980 zacząłem pilnie śledzić wydarzenia w Polsce. Tak samo jak cała choćby trochę rozpolitykowana część białoruskiego społeczeństwa starała się mieć trochę bliższy rzeczywistości obraz polskiej sytuacji niż ten prezentowany w artykułach w „Prawdzie”. Na wszelkiego rodzaju „jedynych dniach politycznych” gawiedź „karmiono” także odpowiednią propagandą: Oto rzekomo kontrrewolucja podniosła głowę i zagrożone są zdobycze socjalistyczne! Prawda, niektórzy mówcy z komitetów rejonowych dodawali nieoficjalnie: „Przecież tam u nich władzy radzieckiej i prawdziwego (jak w ZSRR) socjalizmu nie było nigdy. Zawsze oglądali się na zachód i pragnęli kapitalizmu!
Muszę teraz przyznać, że ci propagandyści na swój sposób mieli rację.
Ważna rzecz: w okresie PRL nie udało się Polakom odebrać zamiłowania do własności prywatnej. Wieś to wciąż były przede wszystkim gospodarstwa jednoosobowe. Sporo było prywatnych sklepów itd. Białorusinom natomiast zafundowano powszechne zaszczepianie kołchozów, utrzymania wszystkiego przez państwo. Cała filozofia: pracować szybko, by skończyć robotę i mieć z głowy.
Ponadto wielu ludzi było wdzięcznych władzy radzieckiej za to, że przeniesiono ich spod słomianych dachów do miejskich mieszkań z ciepłą toaletą i gorącym prysznicem. Z takich wczorajszych wieśniaków, wstydzących się „wiejskiej” gwary, narodził się powojenny Mińsk. Na tym podłożu mentalnym, użyźnianym przez rządowe media, wyrosła potem nieufność plebsu wobec narodowego ruchu demokratycznego. Gdyby dać im władzę, będą nas tylko dręczyć egzaminami z białoruskości!
Oczywiście, zaraz mi ktoś przypomni o wspaniałych czasach, kiedy to pod opozycyjnymi sztandarami wychodziło na ulice kilkadziesiąt tysięcy osób. Zgadzam się, ale po pierwsze swoje wpływy opozycja utraciła dość szybko, a po drugie nawet w szczytowym momencie tego wpływu zagrożenie dla reżimu nie sięgało tego poziomu, by reżim naprawdę się przestraszył i wyraził zgodę na jakiś okrągły stół (Zabaw z 2000 roku w „dialog sił społeczno-politycznych” nie liczę). W Polsce natomiast okrągły stół wynikał z rzeczywistego rozkładu sił (i bezsprzecznego, moralnego zwycięstwa opozycji).
Oczywiście białoruska opozycja popełniła wiele błędów, ale w zasadzie chyba nigdy nie mogła po prostu przeskoczyć własnej poprzeczki.
Dramat Białorusі polega na tym, że system komunistyczny dość skutecznie zrealizował tu eksperyment, mający na celu stworzenie „homo sovieticus”.
Niepodległość zatem nie do wszystkich jeszcze dotarła (nie tylko w 1991 roku, lecz nawet teraz), nie mówiąc już o powszechnej walce. I na Łukaszenkę w 1994 zagłosował przede wszystkim elektorat zsowietyzowany, ogarnięty nostalgią do wspaniałej przeszłości. Kultową kiełbasę za 2.20 kojarzono właśnie z radzieckim okresem stagnacji. Dokonano historycznej zmiany. Nie całkowitej, a nawet iluzorycznej, a rozwój kraju zatrzymano na półtorej dekady.
Polscy robotnicy także walczyli o kiełbasę za przystępną cenę. Przypomnę, w lecie 1980 roku katalizatorem protestów stało się właśnie podniesienie cen mięsa w fabrycznych stołówkach.
Lecz fenomen „Solidarności” polega nie na „kiełbasianych sloganach”. Hasłem było słowo „wolność”.
Zresztą, dobrobyt i suto zastawiony stół — te same święte „wino i chleb”, jeśli już jesteśmy przy tej kwestii — milionom Polaków w czasach „Solidarności” kojarzyły się nie z koszarowym rajem a’la Sowiety, lecz przeciwnie z dystansowaniem się od nich. Z prywatną inicjatywą i prawdziwą niepodległością narodu. Znów to podkreślę – z wolnością.
Białorusini, choć wówczas też byli zaintrygowani odwagą Wałęsy oraz jego sprzymierzeńców i rozmachem polskiej opozycji, to przeważnie postrzegali ten fenomen jako „szaleństwo śmiałków”, nie zakładając nawet, że „Solidarność” ma szansę na zwycięstwo. I tym bardziej nie myśleli o podobnym scenariuszu dla Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Olbrzym, jakim było imperium komunistyczne, wydawał się nie do pokonania.
Generalnie białoruskie społeczeństwo (proszę wyjątkowych miłośników tamtej epoki, by nie wyskakiwali z protestami; nikogo ani niczego nie zapomniano) drzemało nawet wtedy, kiedy zaczął pękać w szwach cały „obóz socjalistyczny”. Nieprzypadkowo postępowi publicyści nazywali wtedy najłagodniejszą republiką radziecką „nieprzebudowalną Wandeą”.
Zdaniem politologa Siarhieja Nikaluka na Białorusi nie ma tradycji zbiorowego protestu. Ale coś można sobie przypomnieć. Przede wszystkim niespodziewany dla wszystkich wybuch społeczny w kwietniu 1991. Wówczas w stolicy „Wandei” około stu tysięcy niezadowolonych proletariuszy wyszło na plac Lenina.
Pamiętam, jak robotnicy przecinali tory tramwajowe w Mińsku. W Orszy wstrzymano nawet ruch pociągów. Dziś wytrenowani żołnierze resortu siłowego natychmiast zgięliby buntownikom karki. Wtedy, (za komuny zauważmy) takiego aparatu represji, jaki stworzono teraz, nie było.
Ale tamten bunt był żywiołowy i właśnie „kiełbasiany”. Oburzenie wywołała „pawłowska” (od nazwiska ówczesnego radzieckiego premiera) podwyżka cen, kiedy to cena obiadu w stołówce fabrycznej zamiast tradycyjnego rubla sięgnęła niemalże dwóch. W tym można się doszukać oczywistej analogii do polskich wydarzeń z lata 1980 roku.
Ale później było już inaczej. Zabrakło ideowego rdzenia. Panowała spontaniczność, więc zamieszki szybko neutralizowano, zanurzywszy je w bagnie drobnostkowych negocjacji i paliatywnych decyzji. Potem pewne siły polityczne usiłowały dowieść, że to one kierowały tym proletariackim zrywem, jednak oczywiste jest, że widocznego wpływu nie osiągnęły.
Jeszcze jeden wybuch społeczny — strajk pracowników metra w 1995 roku. Ale ten lokalny, impulsywny zryw skazany był na porażkę. Zabrakło jakiegoś oddźwięku, szerokiego poparcia. Nie mówiąc już o powstaniu mocnej struktury w typie polskiej „Solidarności”. Przypomnijmy, że idea „Solidarności” zdołała połączyć prawie 9,5 miliona osób. Jedną trzecią Polaków!
W tym kontekście należy zaznaczyć rolę zaangażowanej części polskiej inteligencji, która na początku lat 80. zdołała nawiązać ścisły kontakt z robotnikami.
Na polską sytuację złożyły się dwa czynniki. Po pierwsze, brak akceptacji dla systemu komunistycznego jako takiego — jako niezdolnego do zapewnienia stabilności, praworządności i wolności. Po drugie, potraktowanie imperium KPZR jako więzienia narodów, i to nie tylko narodów ZSRR, ale całego obozu socjalistycznego. Z tych założeń wychodziła nie tylko elitarna grupka intelektualistów, lecz przede wszystkich wielu Polaków.
Oczywiście, można dodać także inne ważne czynniki — przede wszystkim trzeba wspomnieć o roli Kościoła i przypomnieć słynne słowa Jana Pawła ІІ „Nie lękajcie się!” i zastanowić się nad szerokim wsparciem Zachodu, ale to są już odrębne, szerokie kwestie.
Faktem jest, że istniało mocne podłoże dla ruchu masowego. Polacy przez wieki walczyli o niepodległość i mieli w tej materii dobre wzorce. Dla nich Moskwa od zawsze kojarzyła się z imperialistycznym zagrożeniem.
Owszem, nasi przodkowie również brali udział w powstaniach przeciw dwugłowemu orłowi. Ale później tego ducha i tę pamięć historyczną bezlitośnie wyrugowali różnego rodzaju satrapowie.
Cóż rzec: u nas i dziś duża część społeczeństwa, jak pokazują niezależne badania socjologiczne, gotowa jest do stworzenia jakiejkolwiek unii z Rosją. Co więcej, w perspektywie nowych wyborów prezydenckich przywódca opozycyjnej partii komunistycznej wysuwa propozycję wspólnej waluty ze wschodnim sąsiadem (czyli rubla z dwugłowym orłem). I chyba spodziewa się przyjaznego oddźwięku.
Zresztą, takie wolty polityczne nie budzą już apokaliptycznych uczuć. Te same badania pokazują, że niezależne myślenie trochę się u nas wzmacnia, podobnie jest z sympatiami proeuropejskimi. Są już one równorzędne z prorosyjskimi, jeśli nawet nie przeważają. Zresztą, na razie w większości najważniejszych dla narodu kwestii — w kwestii historycznych wyborów — panuje raczej nie konsensus, lecz niezgoda. Niezgoda zamiast solidarności. I tym bardziej nie ma żadnej przesłanki do powstania struktury podobnej do legendarnej „Solidarności”.
Oczywiste jest, że białoruska droga do zmian jest bardziej zawiła i pełna przeciwieństw, niż dawny triumf polskiego ruchu antykomunistycznego. Zauważmy zresztą, że błyskawiczne zwycięstwo nad starym reżimem nie rozwiązało problemów narodu polskiego w cudowny sposób. I to jest inny, ciekawy temat.
Nie warto idealizować mechanizmów. Kultura polityczna w społeczeństwie kształtuje się powoli, krok po kroku. Gospodarka rynkowa nie gwarantuje rajskiego życia. Na Białorusi istnieją specyficzne, delikatne problemy (język, tożsamość kulturowa itd.), których nie rozwiąże z marszu i odgórnie żaden, nawet najbardziej postępowy, rząd.
Ale ruchy tektoniczne u nas też są nieuniknione.
Kryzys gospodarczy stawia wyzwania, którym nie potrafi podołać mitologiczny „model białoruski”. I czy nie w tym tkwi główny paradoks, iż właśnie przywiązanie do chorej na „wielkopaństwowość” Rosji z jednej strony i bezkompromisowe jedynowładztwo Łukaszenki z drugiej strony stworzyły tę piorunującą mieszankę, która dzisiaj niszczy doszczętnie „projekt zjednoczenia”. I powoli stawia Białoruś w jakościowo innej sytuacji geopolitycznej.
W Polsce przemian dokonano pod naciskiem mas, u nas dojrzewają one pod naciskiem zewnętrznych „sił wyższych”, mimo ogólnej niechęci.
Inwazja ze wschodu to prawie nierealne zagrożenie dla współczesnej Białorusi, w odróżnieniu od Polski z lat 1980—1981. Za to całkiem prawdopodobna jest przeprowadzona dyskretnie ekspansja gospodarcza.
Czyli dekoracje i aktorzy są całkiem inne, intryga mniej wyrazista, ale dramatyzm momentu historycznego nie jest chyba w naszym przypadku znacznie mniejszy, niż był w latach 80. w przypadku Polaków.