Polska droga widziana przez białoruskie okulary
Chwiedar Skrajnowicz
W tym roku mija dwadzieścia lat od chwili, gdy Rzeczpospolita Polska rozpoczęła proces żegnania się z socjalistycznym dziedzictwem, z niezapomnianymi latami “demokracji ludowej”. “Wszystko zaczęło się w Gdańsku” – to hasło przewodnie było wielokrotnie powtarzane w pracach historyków i rozważaniach zwykłych ludzi po tej stronie naszej granicy z Unią Europejską. Proces, rozpoczęty przez robotników Stoczni Gdańskiej, poza granicami Polski przebiegał nie mniej burzliwie niż w “ojczyźnie”. W pamięci pozostają wzruszające do łez uściski Niemców na tle zburzonego muru, wraz z nie mniej wzruszającymi, również do łez, obrazami strajkujących w Wilnie, niemal wdeptanych w bruk.
Pośród Węgier, Czech, Niemiec i krajów bałtyckich, aż po rewolucję “róż” i “pomarańczy”, znikają postacie białoruskich robotników, którzy okupowali plac Lenina w Mińsku lub siedzieli na torach w Orszy. Do grona następców gdańszczan Białorusini nie trafili tylko dlatego, że efekt naszej walki o ważny wówczas kawałek chleba (no, ale i o wolność, naturalnie) przekreślił w końcu wszystkie wysiłki. Na szczęście, dziś na tych efektach pilnie skupiają się nie nasi sąsiedzi z Zachodu, lecz rodzimi myśliciele, snujący rozważania o specyfice wychowania, ciężkim dziedzictwie stalinizmu, wyniszczonym w wielu wojnach zasobie genów, itp.
Mówiąc szczerze, istnienie własnej drogi, różniącej się od nurtów, które zaistniały w innych krajach byłego ZSRR oraz Układu Warszawskiego, w pewnym sensie nawet mnie cieszy. Nasza identyczność, nasza inność w odpowiednim momencie zadziałała właśnie tak, a nie inaczej. Czy to jest dobre, czy złe – to osobna kwestia i każdy interpretuje (albo zinterpretuje, albo już zinterpretował) to na swój sposób. Na razie lepiej zaakcentować nie to, że na samym początku lat dziewięćdziesiątych “im się udało, a nam nie bardzo”, a raczej to, że “oni zrobili tak, a my inaczej”. Pozostaje wyjaśnić, dlaczego każdy zrobił to po swojemu?
Kapłan, robotnik i student
Przeciwstawianie się Polaków władzy w najnowszej historii kraju było dość stałe i różnorodne. Wystarczyło ośmioletnie doświadczenie stalinizmu (jak twierdzą polscy historycy to lata 1948-1956), żeby po pierwszych zmianach zaczęto domagać się chociażby podniesienia pensji. Właśnie pod takim hasłem poznańscy robotnicy w czerwcu 1956 roku wyszli na żywiołowy wiec, który przerodził się w walki na ulicach miasta i został stłumiony przez polskie wojsko. W kolejnych latach rzadkie podwyżki nie zbiegały się z protestami robotników w Gdańsku, Szczecinie, Łodzi, Radomiu i Płocku. Lata 1970, 1971, 1976 і oczywiście rok 1980 – rok powstania “Solidarności”, w PRL-u odbijały się echami demonstracji, strajków i protestów. Proletariat nie walczył jednak samotnie. Na przykład w 1968 roku warszawscy studenci wyruszyli pod pomnik Mickiewicza po przedstawieniu „Dziadów” w Teatrze Narodowym. Byli to ci sami studenci, którzy w 1957 roku protestowali przeciw zamknięciu popularnej gazety “Po Prostu”. Niemal natychmiast reagowały środowiska twórcze, podpisując listy otwarte i jawnie występując w obronie ojczystej kultury i historii.
Poza robotnikami, studentami i inteligencją, nadzwyczaj ważnym elementem ruchu społecznego było duchowieństwo, albo nawet szerzej – wiara katolicka. Kościół uchodził za tak integralną część tożsamości polskiej, że nawet nie próbowano go w Polsce niszczyć. Szczytowym osiągnięciem władzy okazało się ograniczenie (ale nie zakaz!) budowy nowych świątyń i usunięcie nauki religii za szkół. Świadomość tego, że przeciwstawiać się duchowieństwu nie ma sensu przyszła dość szybko: obchody Tysiąclecia Państwa Polskiego i chrztu Polski w 1966 roku udowodniły, że w sprawie wiary sprzeciwianie się prymasowi Wyszyńskiemu równoważne jest ze sprzeciwianiu się całemu narodowi. Cóż oznaczają dwie dekady “demokracji ludowej” w porównaniu z tysiącletnią tradycją Kościoła? Później, podczas pielgrzymek Jana Pawła ІІ do Ojczyzny, władza nie miała już oporów, by pojawiać się na ekranach telewizyjnych razem z Ojcem Świętym.
Naród w zagrożeniu
Dziś niektórzy rosyjscy politolodzy mówią, że “głównym założeniem polskiej polityki historycznej jest wywoływanie w innych narodach poczucia winy w stosunku do Polski i umiejętne późniejsze go wykorzystywanie” (Oleg Niemenski). Choć podchodzę do tego stwierdzenia sceptycznie, musiałem do niego powrócić po zapoznaniu się z książką “Historia Polski”, napisaną przez polskich historyków w drugiej połowie lat 80-ych ХХ wieku. Spis treści zawierał tytuły rozdziałów w rodzaju: “Z Polską albo bez Polski”, “Walka o państwo”, ”Groźba wyniszczenia fizycznego”, “Groźba utraty kultury narodowej”. Podręcznik był daleki od publicystycznej przesady, przeżył kilka wydań i został napisany przez poważnych naukowców – znawców historii. Ale po zapoznaniu się z takim ich stosunkiem do własnej przeszłości, wypowiedzi Olega Niemenskiego nie wydają się już nieopatrzne. Szczególnie Białorusinowi, który nie jest w stanie pojąć, że pomija się lata, w których miało miejsce wyniszczenie kulturowe i fizyczne, gdy w ciągu jednej nocy w więzieniu NKWD rozstrzeliwano ponad setkę pisarzy, naukowców i działaczy społecznych. Chociaż, może właśnie dzięki temu dotkliwie chorobliwemu stosunkowi do własnej przeszłości, ojczystej tradycji i osobistej pamięci, tego, co jest swoje, wszystko “zaczęło się w Gdańsku”? Warto tu przypomnieć, że zarejestrowana w 1980 roku “Solidarność” przeżyła delegalizację, stan wojenny, zwolnienia, wyroki więzienia i stałe ataki w prasie i telewizji w czasie istnienia Układu Warszawskiego. Ale – co najważniejsze – w 1989 гoku niezależne związki zawodowe odrodziły się jako wpływowa siła, zdolna doprowadzić swoją sprawę do końca. Wygląda to na totalne wyczucie kolejnego zagrożenia.
Perspektywa BSRR
Nie przypadkowo wspomniałem na początku artykułu o kilku wydarzeniach historycznych z drugiej połowy XX wieku. Uzmysłowienie sobie, w jak różnych od siebie realiach żyły narody BSRR i PRL w latach powojennych, wydaje się niezbędne, aby zrozumieć nasze kroki po odzyskaniu niepodległości. W przeciwieństwie do Polski przeżyliśmy nie osiem lat stalinizmu, a trzydzieści. W czasie gdy polskie władze spotykały się z papieżem, w całym Witebsku działała tylko jedna cerkiew w dzisiejszym klasztorze św. Marka, a kościołów katolickich nie było w ogóle. Komsomolcy białoruscy nie mieli takiego pisma jak “Po prostu”, o które walcząc nie żal byłoby wyjść na ulice. Cenzura zaś działała tak niezawodnie, że o hipisowskim buncie w Mińsku hipisi witebscy dowiedzieli się dopiero w latach pierestrojki (i to w sytuacji zawsze sprawnie działającej subkulturowej „poczty pantoflowej”). Dzięki dochodom z zakładów petrochemicznych i dobrze działającemu przemysłowi państwo radzieckie było w stanie płacić swoim robotnikom przyzwoite pensje, dzięki czemu nie przychodziły im do głowy myśli o jakichś tam “Solidarnościach”. Dlatego, czytając kolejne wiadomości TASS-u, którymi wypełniona była gazeta “Witiebskij rabochij (Robotnik witebski)”, nasz robotnik był daleki od polskich problemów i współczucia dla Polaków. “O sytuacji w Polsce”, “Odsiecz siłom kontrrewolucyjnym”, “O oświadczeniu R. Reagana na temat wydarzeń w Polsce”, “Silna presja na Polskę” – media radzieckie nadzwyczaj pilnie opiekowały się zarówno „bratnim”, jak i “własnym” narodem, nawet po rejestracji nie nazywając przez kilka miesięcy związku zawodowego “Solidarność” jego nazwą własną i tłumacząc każdy krok mianowanego odgórnie Wojciecha Jaruzelskiego “wymaganiami narodu”. Ale jak na “sytuację w Polsce” i “ odsiecz kontrrewolucji” reagowali zwykli obywatele radzieccy? Dla wyjaśnienia sprawy musiałem przeprowadzić sondaż*.
Okazało się, że w latach 80. Polska mieszkańcom Witebska kojarzyła się jedynie z ”problemami ekonomicznymi” (chyba w kontraście do miejscowej stagnacji). Przy czym nawet osoby, które interesowały się sprawami zagranicznymi (także te, które słuchały “Radia Swoboda” czy “BBC”), nie zaprzeczają, że w latach 80. ich opinia w rzeczywistości wyglądała tak jak w oficjalnej propagandzie radzieckiej. Jedynie na początku pierestrojki stosunek do polskiego ruchu związkowego zaczął się zmieniać, ale na terenie republik radzieckich koniec lat 80. przyniósł tyle wydarzeń, w tym wydarzeń krwawych, że “nie było czasu” by interesować się Polską. Zresztą w miejscowej prasie z 1989 roku, o wiele bardziej wolnej, niż dotychczas, ponownej rejestracji “Solidarności”, a nawet wyborów do parlamentu PRL nie ukazywano w żaden sposób. Opinię publiczną absorbowały tragiczna w skutkach godzina policyjna w Tbilisi i wystąpienia Eduarda Szewarnadzego. Gdyby nie festiwal piosenki polskiej w opolskim amfiteatrze, Polska w lokalnej przestrzeni informacyjnej byłaby nieobecna.
W prostych rozmowach niekoniecznie porównuje się Lecha Wałęsę do Zenona Paźniaka zgodnie z hasłem: “Jemu się udało, а naszemu nie”. Ale jednocześnie, nikt się nie odważa się porównywać białoruskich wydarzeń z roku 1991 i polskich z roku 1989. Raz padło stwierdzenie: “Większe było w naszym przypadku podobieństwo do wydarzeń w krajach bałtyckich”. “W ogóle wszyscy oczekiwali, co wydarzy się w Moskwie… A po zamachu stanu od razu zmieniono czerwone sztandary na biało-czerwono-białe”. Właśnie ową “prastarą białoruską” niesamodzielnością i strategią wyczekiwania tłumaczyli niektórzy całkiem inny na naszej ziemi skutek tych przełomowych czasów.
Posłowie
Jak wiadomo, po II wojnie światowej całe polskie społeczeństwo tęskniło do “utraconych” ziem na Wschodzie. Mniej znany jest fakt, że jałtański podział powojennej Europy niektórzy Polacy witali z radością. Zamiast ubolewać nad Grodnem, Pińskiem i Głębokim, rząd PRL w 1945 roku zupełnie pragmatycznie cieszył się z przyłączonych na zachodzie terenów, dzięki którym Polska miała „zostać krajem przemysłowo-rolniczym…, dostała dostęp do Bałtyku i od tego czasu zostanie zaliczona do państw nadmorskich” (Przewodniczący Krajowej Rady Narodowej Bolesław Bierut). Kto wie, czy gdyby nie przyłączone na zachodzie obszary, byłoby możliwe powstanie związku zawodowego “Solidarność” i doszłoby do “Okrągłego Stołu”? Dowodem nie wprost może być przypadek Białorusinów, którzy nie odzyskali swojej „zachodniej Mekki” – Wilna, stracili własne etniczne tereny Białostocczyzny, a w końcu wybrali inną drogę – “samoistną” i “stałą”.
Ważne jest nie to, że w 1989 roku “Solidarność” pokonała reżim socjalistyczny, ale to, że później polskiemu społeczeństwu nie zabrakło cierpliwości, wytrwałości, tradycji, pewności – czegokolwiek! – aby wciąż podążać drogą poszanowania praw i wolności. My natomiast może i wywiesiliśmy biało-czerwono-białe flagi zamiast czerwonych dopiero po zamachu stanu, ale nawet w tym przypadku musieliśmy zdobyć się na nie mniejszą odwagę, niż Polacy w 1989 roku. Inna sprawa, że nasza wytrwałość i tradycja ciążyły ku minionym dziesięcioleciom. I jest to inna droga rozwoju, nie pozwalająca nikomu na kontynencie znudzić się aż do dziś.
*Pytania, odpowiedzi i dane osobowe badanych znajdują się w osobistym archiwum autora i mogą zostać na życzenie udostępnione.